Wojna polsko-bolszewicka 1920
Po północnej stronie szosy stoi biała kapliczka zwieńczona metalowym krzyżem z datą 4 września 1907 r. -świadek bitwy z bolszewikami w roku 1920. Przy tej kapliczce 17 sierpnia stały polskie karabiny maszynowe i goniły ogniem uciekających bolszewików.
Tak wspomina te wydarzenia jeden z naocznych świadków[1]:
„Jazda dalej. Nie ma czasu. Obie linie okopów bolszewickich już poza nami. Zajęły je nasze czujki. Gdzie niegdzie leży trup bolszewicki. Stacja Dembe Wielkie. U dróżnika ranny jeniec. Ma strzaskaną goleń.
– Z Kazańska gubernia. Nie ruski: tatar. Wziali. Ranienny. Przed godziną.
Młody chłopak. Był w arjergardzie. Nie długo się bronili. Grupa cofnęła się stąd przed godziną w popłochu. Zdołali jednak popsuć mosty, poprzerywać gościniec, by nasze auta pancerne miały przeszkodę, porozkręcać szyny na torze kolejowym. Właśnie w tej chwili nasze sapery naprawiają tor pośpiesznie, bo pociągi opancerzone warczą już pod parą w niecierpliwem pragnieniu jazdy na Mińsk Mazowiecki.
Mkniemy dalej. Na stacji Dębego Wielkiego wita nas jenerał Jung, dowódca XV dywizji. Świetny typ tęgiego, zrównoważonego żołnierza. Promienieje; akcja rozwija się brylantowo. Nieprzyjaciel nie wytrzymuje naszego naporu. Zostawia armaty i karabiny maszynowe, tabor i jeńców.
– Kiedy tu byli?
– Pół godziny temu.
Jesteśmy więc coraz bliżej nieprzyjaciela. Chcemy dobrnąć do linii naszych tyralierów, potośmy tu przyjechali. Jazda!
Po kilku minutach ukazuje się przy szosie figura murowana, czyściutko bielona w wieńcu krzaków leszczyny nowych. Tuż obok widzimy stojące automobile jenerała Hallera i korespondentów zagranicznych. Więc tu nasza tylarjera.
Z całą elegancją szoferską, na jaką nas tylko stać, zajeżdżamy za nie. Wysiadamy – i w tej chwili : pach, pach, pach: z lasku, odległego o jakie pół kilometra, walą na naszą tylarjerę strzały karabinowe bolszewickiej arjergardy. Nie ma rady: trzeba zrzucić pychę z serca i łomot do przykopu przydrożnego. Bieluśka kapliczka w wieńcu leszczynowym stanowi doskonałą zasłonę. Leżymy i zaczynamy zwolna zauważać, że to jednak przede wszystkim nudne. Nasi żołnierze, zuchy wielkopolskie, ani myślą iść w czołganą tyralierę. Rżną prosto przed siebie zwyczajnym marszem.
– Padnie z nas który, to padnie! – objaśnia pan sierżant- ale tych hyclów zdemoralizuje.
Tymczasem dwóch żołnierzy podciąga na kółkach karabin maszynowy. Wygląda to przy nich jak ciągnięty ręką chłopaczków koniczek drewniany, luba zabawka. Nie szukają mu nawet zasłony, tylko wprost z gościńca łupią pod las. Równocześnie gdzieś z prawej flanki raz po raz grzmocą w bolszewików dwa granaty, przedziwnie utrafione. Nie rozwiał się jeszcze po nich dym – gdy na linii ognia nie było ani jednego bolszewika. Popędziło wszystko w las. Tyraljera nasza pędzi za nimi. Równocześnie rozwijają się na polach nasze konne podjazdy.
Ze wzgórka, z lunetą w ręku, przypatruje się bitwie jenerał Haller. Wódz frontu idzie krok w krok z przednią tyralierą. Działa to na żołnierzy wprost elektryzująco. Ze skóry się wydarł – by pokazać wodzowi, że wart jest pod nim służyć. To też robota idzie, jak taniec przy muzyce. Twarze wesołe, radosne, krok żwawy, gdzie im w głowie zmęczenie! Gdzie odczucie trudu! Zwyciężamy! – to przeradosne słowo tętni w sercach, lśni w oczach, tęzy się w muskułach.
Skupiamy się w koło jenerała wszyscy, oficerowie angielscy i włoscy, dziennikarze, adiutanci. Winszujemy mu. Jenerał nie ukrywa zadowolenia. Do tej pory zysk piętnastu kilometrów, a ‘jeszcze nie wieczór.’ Mińsk Mazowiecki odległy z tego miejsca o 5 klm, będzie wzięty za godzinę.
– Chłopcy naprzód!
– Niech żyje jenerał Haller!
I cała nawała prze naprzód. Piechota, kawaleria, armaty, kulomioty, tanki. Na gościńcu rozgwar ochoczy, jak na odpuście. Wiara postrojona w kwiaty, któremi ich obrzucają we wsiach odzyskanych. Miny tęgie ‘ofensywne’, ufność w ślepiach. Rzekłbyś: konie nawet stąpają z przeświadczeniem energii.
– Na Mińsk Mazowiecki!”
[1] A. Grzymała – Siedlecki, Cud Wisły, wspomnienia korespondenta wojennego, Warszawa 1921, s.109-112.